Bazyli Poskrobko

  

  

  

Rozmowy

Wigierskim

Parku 

Narodowym

  

  

  

  

  

  

O potrzebie rozmów

Wiele uczonych na pewnym etapie badań tak przywiązuje się do słowa pisanego i tak mocno gloryfikuje własne koncepcje, że ich świat kurczy się do rozmiarów własnego gabinetu, a może nawet tylko biurka i komputera. Ja również nie jestem uodporniony na tę chorobę. Na szczęście jeszcze zdaję sobie sprawę z tego, że taka choroba istnieje i od czasu do czasu stosuję lekarstwo, którym jest rozmowa z ludźmi spoza „klanu” uczonych. Są to rozmowy nieprogramowane, nieplanowane, nienotowane i nieujmowane w sprawozdaniach. Tego typu pogaduszki rozjaśniają umysł, odrywają od „chmur”. Nie jestem socjologiem, stąd nie publikowałem efektów takich rozmów, chociaż nieraz mnie korciło. W tym felietonie robię wyjątek i chcę upublicznić urywki dwóch rozmów przeprowadzonych z ludźmi o Wigierskim Parku Narodowym. Rozmowy te bowiem dobrze ilustrują problem, którym zajmuję się za biurkiem w swoim gabinecie.

 

O przyczynie, czasie i ocenie rozmów

W pierwszej dekadzie lipca 2004 roku przyjechał do Białegostoku profesor Eugeniusz Kośmicki z Akademii Rolniczej w Poznaniu. Współpracujemy nad koncepcją dużego projektu na temat sterowania zachowaniem różnorodności biologicznej w północno-wschodniej Polsce. W programie naszych spotkań, zarówno w Białymstoku, jak i w Poznaniu, zawsze jest „wyjazd w teren”. Tym razem wybraliśmy się do Wigierskiego Parku Narodowego. Zaplanowaliśmy dwudniową wycieczkę samochodowo-pieszo- autobusową. Rozmawialiśmy z turystami, letnikami, wędkarzami i mieszkańcami wsi. Wróciliśmy podbudowani i przekonani, że nowe czasy wymagają nowych form organizacji i zarządzania zachowaniem różnorodności biologicznej. Szczególnie cieszy nas fakt, że nasi rozmówcy zaczynają postrzegać wartość bogactwa przyrody, wśród której żyją i wypoczywają. Z pewnością można stwierdzić, iż jest to stały trend wzrastający, co oznacza, że już pokolenie dzisiejszych nastolatków będzie mogło potwierdzić słuszność powiedzenia, że „przyrodnicze bogactwo jest ważniejsze od złota, złoto można sprzedać raz, a bogactwo przyrody wiele razy, przez całe pokolenia”.

  

Brama do Wigierskiego Parku Narodowego. Fot. J. Borejszo

  

Pierwsza rozmowa

W Bryzglu spotkaliśmy człowieka siedzącego na pieńku, który przed chwilą służył mu do rąbania drzewa. Przedstawiliśmy się i poprosiliśmy o chwilę rozmowy. Powiedzieliśmy, że interesuje nas głównie problem ochrony jeziora Wigry. Zapytałem wprost:

Dlaczego mieszkańcy tej wsi chcą wyjść z parku?

Poskrobko..., Poskrobko? Ja to nazwisko skądś znam. To nie pan czasem wypowiada się w telewizji o naszym parku?

A jednak o naszym parku – przerwałem, ale rozmówca nie stracił rozpoczętego wątku.

Mówią, że pan rozumie mieszkańców parku i naszą rolę w ochronie jeziora. Odpowiem więc na pana pytanie. Wiecie panowie – tym razem zwrócił się do nas obu – ja mam sześćdziesiąt sześć lat. Starożytni mówili, że zestawienie dwóch szóstek oznacza kulminację rozwoju umysłu, tak jak dwóch trójek – rozwoju ciała. Mam świadomość, że od tej pory będę się starzeć nie tylko fizycznie, ale i umysłowo.

Jak na komendę spojrzeliśmy na siebie z profesorem Kośmickim, a ja pomyślałem – może agroturysta?

Park powstawał na moich oczach. Pamiętam, jak w dniu moich pięćdziesiątych urodzin zwołano zebranie wiejskie, na którym przedstawiono projekt utworzenia parku. Pytano: po co park, co trzeba chronić? Mnie nie trzeba było przekonywać. Wiecie panowie, wychowałem się w tradycji ochrony tego jeziora. To jezioro chroniono za panowania mnichów z wigierskiego klasztoru, za cara i w niepodległej Polsce. Mój dziadek nauczył mnie, kiedy i jaką rybę można łowić, kiedy można kosić trawę na brzegu, a kiedy na wyspach jeziora. Uczył też, że woda w jeziorze jest święta. Pomyślał chwilę i kontynuował dalej:

– Pamiętam, popłynęliśmy z dziadkiem łódką na ryby. Po jakimś czasie miałem potrzebę. Zdjąłem portki, usiadłem na burcie, a dziadek mnie siatką po plecach. Dostałem lanie, abym zapamiętał do śmierci, że do jeziora się nie załatwia. I zapamiętałem. Znowu przerwał.

O parku można powiedzieć tak, że dzieciak urodził się zdrowy, a młodzieńca wychowano chorowitego, a przede wszystkim krnąbrnego, który nie szanuje swego ojca i matki.

Zrozumieliśmy, że nawiązuje do piętnastolecia powołania Wigierskiego Parku Narodowego.

   

  

Fot. J. Borejszo

  

– Wiecie panowie, ja nie mam w parku żadnego interesu. Nie mam działek, nie prowadzę firmy, nie rozbudowuję swego domu. Ale wątroba mi się przewraca, gdy słyszę, że będę musiał opłacać za pomost na jeziorze, który istnieje tam od niepamiętnych czasów, albo że nasza wieś nie może się rozbudowywać, bo ptaki uciekną z jeziora. Czy byliście panowie kiedykolwiek na jeziorze i widzieliście, skąd nadlatują i w jaki sposób wodują ptaki?

– Ale musi pan przyznać – wtrącił się do rozmowy profesor Kośmicki – że dzisiejsze młode pokolenie nie będzie słuchało dziadków, tak jak to było za pańskiej młodości. Oni chcą szybko i za wszelką cenę się bogacić.

– E tam! Nie wszyscy i nie za wszelką cenę. Ci, co mają tutaj firmy turystyczne, wcale nie chcą zdewastować ani jeziora, ani jego okolicy. Przecież to ich biznes.

Rozmawialiśmy o rybach, o ptakach, o ludziach. Każdy z tych wątków miał swoją psychologiczną głębię. Ten człowiek miał dar postrzegania istoty rzeczy i potrafił przekonać rozmówców. Nie sprzeczaliśmy się. Pod koniec rozmowy profesor Kośmicki wyraził pogląd, że naszego rozmówcę należy powołać do Rady Parku.

– E tam... – usłyszeliśmy – ja się do tego nie nadaję.

  

Druga rozmowa

W rejonie Zatoki Słupiańskiej usiedliśmy na grubej sośnie, ściętej przez bobra. Profesor Kośmicki nie mógł wyjść z podziwu z dwóch powodów: że takie niepozorne zwierzę może ściąć drzewo o prawie półmetrowej średnicy i że bobry ścinają sosny. Podszedł do nas leśnik.

O, dzień dobry panie profesorze – wyciągnął do mnie rękę. Przedstawiłem profesora Kośmickiego i wyjaśniłem, że przyjechaliśmy „medytować” na temat sposobów sterowania zachowaniem różnorodności biologicznej.

Tak, to jest problem – stwierdził nasz rozmówca – historycznie rzecz biorąc, dzisiejszy stan bogactwa przyrody został ukształtowany przez człowieka. Dzisiaj nie wiemy, jak to się zaczęło, pewnie metodą prób i błędów albo siłą woli bożej. Harmonia trwała parę tysięcy lat, aż przyszedł kapitalizm i zaczęła się katastrofa. A wiecie panowie, dlaczego na Suwalszczyźnie jest takie zdrowe środowisko przyrodnicze? – zwrócił się do nas i nie czekając na nasze wywody, sam odpowiedział: – ponieważ do nas kapitalizm dotarł dopiero pod koniec dwudziestego wieku.

Nie docenia pan konserwatorskiej ochrony przyrody – powiedział Kośmicki.

Panowie, wy też wierzycie w takie bajki?

Uśmiechnął się tak, że nie mogłem zrozumieć, czy z nas kpi czy też mówi poważnie. Po pewnej chwili zaczął wyjaśniać:

Zobaczcie, siedzimy na sośnie ściętej przez bobra. Czy panowie wiecie, że drzewem tym bobry zainteresowały się dopiero kilkanaście lat temu. Dlaczego? Ponieważ człowiek uznał, że gatunek ten jest zagrożony i objął go ochroną. Bobry się rozmnożyły, a ochrony nie zdjęto. Populacja przekroczyła więc możliwości żywieniowe środowiska i bobry muszą zjadać sosnę. Czy wiecie panowie, jak ona im smakuje?

Zrobiliśmy zdziwione miny, ponieważ żaden z nas nie potrafił rozmawiać z bobrami. Leśnik zaś miał gotową odpowiedź:

Mniej więcej tak, jak ludziom chleb z końskiego szczawiu i żołędzi dębowych.

Nie odezwaliśmy się, więc zmienił ton:

Człowiek przyrodzie może pomagać, a nie powinien jej wyręczać. Ona wie lepiej od człowieka, jak poradzić ze swoimi problemami.

Może jakiś przykład? – wtrąciłem.

Proszę bardzo. Ze względów gospodarczych lisom dajemy szczepionki przeciw wściekliźnie. Lisy są zdrowe i szybko się rozmnażają. Jednocześnie akcje Zielonych spowodowały, że przestały być modne futra i czapki z lisich skór. Mało kto już poluje na te zwierzęta, ale one bezpardonowo polują na kuropatwy i zające. Może tak być, że za kilkanaście lat będą to już gatunki zanikające, trzeba będzie objąć je ochroną. To są sposoby i skutki konserwatorskiej ochrony przyrody.

Jaki stąd wniosek? – zapytałem.

Człowiek powinien mniej się rządzić w przyrodzie, tym bardziej, że wciąż jeszcze nie bardzo potrafi rządzić populacją własnego gatunku.

Ślady działalności bobrów. Fot. J. Borejszo

  

  

Ciąg dalszy