Proszę chwilę zaczekać, ładuję stronę ...

  

Nr 3/2012

   

Z życia WPN-u

Obce gatunki
- czeremcha amerykańska

Biegaczowate

Młyny wodne
nad Wigrami

Fotoreportaż

Ścieżka edukacyjna "Samle"

Czarna Hańcza
- szlachetna rzeka

U Ireny
w Bryzglu

Wiadomości lokalne

Rozmaitości

Redakcja

Początek numeru

  Strona główna

Nr 3/2012

PARK I JEGO MIESZKAŃCY

Fot. Elżbieta Perkowska

 

  

U Ireny

w Bryzglu

 

  

Irena Kulbacka pochodzi z bryzglowskiej rodziny. Wyszła za mąż za bryzglaka. Pół wsi to jej rodzina. Ma trójkę dorosłych dzieci i trójkę wnuków. Przez ponad 20 lat gotowała jedzenie dla wczasowiczów. Kto wypoczywał w Bryzglu, na pewno jadł obiad „U Ireny”.

  

  

Od kiedy mieszka Pani w Bryzglu?

Od dziecinnych lat. Urodziłam się tuż po wojnie, gdy moi rodzice byli na wygnaniu pod Oleckiem w Jaśkach. Powrócili tu w 1954 roku. Miałam wtedy siedem lat. Moja rodzina od przynajmniej pięciu pokoleń mieszka w Bryzglu. Mój ojciec - Jan Rowiński, mieszkając poza Bryzglem, bardzo tęsknił i marzył o powrocie. Kochał tę ziemię. Musiał tu powrócić. Było nas w domu siedmioro. Mnie tak się jakoś złożyło, że pozostałam na gospodarce w domu rodzinnym. Mój mąż - Wacław Kulbacki, pochodził z Bryzgla. Mój brat mieszka w Bryzglu.

  

W Bryzglu mieszka wielu Kulbackich. Czy wszyscy to Pani rodzina?

Nie, nie całkiem. Ale z kolei rodziną mojego męża są Pietrewicze czy Surażyńscy. W Bryzglu oprócz rodziny brata, mieszka żona i dzieci brata mojego męża.

  

Pani wspomnienia z dzieciństwa?

Chodziłam do szkoły w Mońkiniach. W szkole podstawowej było siedem klas, a każda klasa w innym domu. Zabawek nie było. Stawiało się "pikora". Na podwórku robiło się górkę z piasku, na szczycie umieszczało patyk zwany pikorem. Kto go zbił pierwszy, ten wygrywał. Samemu robiło się gospodarstwo. Wystarczył patyk, który udawał krowę i kawałek sznurka do jej niby przywiązania. Z kamieni układało się ogrodzenie. Lalki robiło się ze szmat. Potem z papieru. Huśtawka w starej stodole zrobiona przez tatę była używana tylko podczas świąt wielkanocnych.

  

Pani Irena z bratem na skarpie, z której rozciąga się piękny widok na jezioro Wigry. Archiwum rodzinne.

  

Kiedyś domy były przeważnie drewniane. Ludzie żyli z roli i z lasu. Jeśli ktoś był bardziej zaradny i miał pomieszczenia, to z wcza- sowiczów. Mój tato przywoził wczasowiczów ze stacji w Płocicznie wozem ciągnionym przez konie. Przyjeżdżał do nas aktor Strasburger i muzyk Gregorowicz. Lubili do nas przyjeżdżać. Nie potrzebowali żadnych wygód, jak to jest w dzisiejszych czasach. Żyli naturą. W 1968 roku został wybudowany nowy dom i wtedy warunki znacznie się poprawiły. Ale wody jeszcze wtedy nie było. Wychodek był za stodołą.

 

Czy w nowym domu były specjalne pokoje dla turystów?

Może nie tak do końca, ale dom był budowany duży, z myślą o turystach. W pokojach były łóżka i stoły. Już było wygodniej. Choć wychodek był nadal na zewnątrz.

  

Pani Irena z synem Dariuszem w podwórku gospodarstwa.

Archiwum rodzinne.

  

Kiedy Pani zaczęła przygotowywać obiady turystom?

Moja mama zaczęła gotować turystom w latach siedemdziesiątych. Ja pracowałam w sklepie, który mieliśmy na naszym podwórku. Pomagałam mamie w gotowaniu, choć mawiałam, że wolałabym zarabiać na życie, rąbiąc drewno. Nie bardzo to lubiłam. Inaczej się w życiu poukładało.

Mama gotowała chętnie i bardzo smacznie. Nie lubiła natomiast podawać jedzenia wczasowiczom. Ja to robiłam. W przerwie obiadowej zamykałam sklep i biegłam pomóc mamie obsłużyć ludzi. Jedli w domu albo przed domem na werandzie. Wczasowicze z naszego domu jedli w swoich pokojach. Nie mieliśmy oddzielnej jadalni.

  

Ilu turystów mogliście przyjąć w Waszym domu?

U nas były zazwyczaj zajęte dwa – trzy pokoje. Byli to przede wszystkim wczasowicze z Warszawy. Ale też i Niemcy za sprawą pewnego pana z Suwałk. Przyjeżdżali na trzy tygodnie, a nawet miesiąc.

   

Kiedy powstała jadalnia?

Jadalnię przygotowaliśmy w 1991 roku w budynku za domem, gdzie wcześniej był sklep, w którym sprzedawałam. Wraz z powstaniem jadalni ja stałam się główną kucharką. Były tam 24 miejsca. Gotowaliśmy tylko obiady. Wydawaliśmy je co godzinę od 14 do 16.

  

  

  

  

  

  

Słynne obiady „U Ireny”. Skąd pochodziły produkty?

Wszystko było z naszego gospodarstwa. Mięso, mleko, jaja, ziemniaki i inne warzywa. Chleb sama piekłam.

  

Na obiedzie „U Ireny”. Fot. Elżbieta Perkowska

  

Co było daniem specjalnym?

Moja mama wszystko lubiła gotować, a wczasowicze wszystko lubili jeść. Każdy obiad składał się z zupy i dania drugiego, deseru i kompotu. Może taką szczególną zupą była zupa rybna z ryb złowionych w Wigrach, zaś z drugich dań typowe dla regionu kartacze z mięsem wieprzowym, soczewiaki z pieca chlebowego, babka kartoflana. Posiłki były różnorodne. W piątki robiliśmy naleśniki z serem albo pierogi z owocami.

  

Jak to się stało, że miejsce „U Ireny” przyjęło nazwę „Widok”?

W 1998 roku, gdy powstało pole namiotowe, a organizacją pobytów zajął się mój syn Darek, ogłosiliśmy konkurs wśród wczasowiczów na nazwę dla naszego miejsca. Wśród propozycji były między innymi Wichrowe Wzgórze, Zielone Wzgórze, Wigierek i oczywiście Widok, który nam się bardzo spodobał. Po raz ostatni wydawaliśmy obiady na zamówienie w 2001 roku. W 2002 roku powstała restauracja. Zostały zatrudnione kucharki i kelnerki. Ja degustowałam przyrządzane potrawy i ręcznie formowałam kartacze z przygotowanych składników. Zresztą do tej pory to robię.

  

Powołanie w 1989 roku Wigierskiego Parku Narodowego pomogło czy przeszkodziło w prowadzonej przez Panią i Pani syna działalności?

Na pewno było to duże utrudnienie, gdy pojawił się pomysł rozbudowy miejsc noclegowych. Ja to wspominam wręcz z przykrością. Przekazaliśmy synowi ziemię, na której chciał zbudować pensjonat. Minęło wiele lat, aż udało się uzgodnić plany i zrealizować budowę.

  

Co poza nowym budynkiem pensjonatu zmieniło się w tym miejscu od powstania jadalni w 1991 roku?

Mój syn uporządkował brzeg, oczyścił skarpę z krzewów i zasiał tam trawę. Powstało w ten sposób pole namiotowe. Skarpa zmieniała swój wygląd na przestrzeni lat. Gdy była koszona kosą przez mojego ojca to była łysa, a jak nadszedł czas koszenia ciągnikiem przez męża to trudno było tam wjechać i porosła krzewami oraz drzewami. Teraz ponownie jest odsłonięta jak 40 lat temu. Ponad polem jest boisko do gry w piłkę, a w stodole miejsce na imprezy czy stoły do gry w ping-ponga.

  

Czy zmieniły się potrzeby turystów i sposób spędzania przez nich czasu nad Wigrami?

Oj, zmieniły się bardzo. Teraz turyści chcą mieć w pokoju łazienkę, a wszystko zorganizowane. Są czynni, ale wygodni. Już nie przyjeżdżają jak dawniej na trzy tygodnie, a nawet miesiąc. Pobyt jest krótki, tygodniowy i bardzo aktywny. Dużo jeżdżą po okolicy, zwiedzają. Tak jak kiedyś chodzą na spacery i opalają się na słońcu. Chodzą na grzyby, ale nie tak często. Jak łowią ryby, to wypuszczają. Może lenią się ich skrobać? Kiedyś wczasowicze, którzy byli tutaj długo, więcej robili sami. Sami przygotowywali drewno na ognisko i patyki na kiełbaski. Nawet sami robili przetwory z owoców: poziomek, jagód, malin zebranych w lesie. Grzyby suszyli.

Mój tato dużo czasu spędzał z wcza- sowiczami. Dużo rozmawiał. Razem śpiewało się przy ognisku. Atmosfera była rodzinna. My mieliśmy czas dla nich, a oni dla nas. Dzięki pomocy jednych wczasowiczów, którzy zawieźli mojego drugiego syna Wojtka do lekarza w Białymstoku, dostał on szybką pomoc.

I o dziwo ci wczasowicze, którzy przyjeżdżali 30 – 40 lat temu, do nas wracają. Przyjeżdżają ich dzieci i wnuki ze swoimi dziećmi.

  

Zamieniłaby się Pani z kimś na życie w mieście?

Nie, tak się poskładał los, tak musiało być. Będąc młodą dziewczyną, narzekałam na ziemię, na mieszkanie na wsi. W latach sześćdziesiątych moje koleżanki poszły do Augustowa. Miały pracę bez skończenia szkoły. Dostały mieszkania w bloku. Wydawało mi się, że to był raj na ziemi. Z biegiem lat ułożyło się wszystko tak, że teraz jestem dumna z tego miejsca, że jest w dobrych rękach mojego syna Darka i synowej Marysi. Kiedyś marzyłam o łazience w domu, a teraz w pensjonacie jest 20 łazienek (śmiech). Mama uwielbiała gotować, ja stroniłam od tego początkowo. Jak już nauczyłam się, przywykłam, to polubiłam. Teraz degustuję potrawy kucharek. Mam satysfakcję, gdy ktoś jest zadowolony. Gościa można oszukać tylko raz. Jak poda się coś niedobrego to już nie wróci. Wyznaję zasadę, że jak już coś robić, to porządnie i z sercem.

  

Dziękuję za rozmowę.

Dziękuję.

  

  

Rozmawiała:

Elżbieta Perkowska

  

  

  

indeks tematyczny "WIGRY" home Wigierski PN spis treści następny artykuł