Proszę chwilę zaczekać, ładuję stronę ...

Nr 4/2010

PARK I JEGO MIESZKAŃCY

Alojzy Nawrat. (Fot. Elżbieta Perkowska)

 

  

  

Elżbieta Perkowska

  

PÓŁ ŻARTEM, PÓŁ SERIO

- ROZMOWA

Z ALOJZYM NAWRATEM

  

  

Urodził się Pan na Górnym Śląsku, w Kochłowicach. Uczył się Pan w Katowicach, Bielsku - Białej, Warszawie. W jaki sposób trafił Pan na Suwalszczyznę do malutkiej Budy Ruskiej?

  

-Tak, przyszedłem na świat w 1937 roku w Kochłowicach, które były dzielnicą Katowic. Do Budy Ruskiej trafiłem z miłości. Zakochałem się. Zawsze wszystko co robię w życiu, zaczyna się z miłości, od pierwszego wejrzenia. W tym wypadku była to miłość do Suwalszczyzny.

  

Proszę mi o tym opowiedzieć.

  

- Zaraz Pani o tym powiem, bo lubię o tym mówić. Było to tak. Po zdaniu egzaminu wstępnego do Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie, w czerwcu 1958 roku, czyli ponad pół wieku temu, postanowiłem ze swoją dziewczyną, w której dopiero co się zakochałem, gdzieś wyjechać, gdzie nie ma żywej duszy, żeby być z nią sam na sam. No i wówczas dowiedziałem się o Suwalszczyźnie od pewnego wybitnego sportowca, który bywał tutaj na obozach sportowych. A miałem wybrać się na Mazury, które wcześniej znałem. Postanowiłem zaryzykować, spakowałem plecak, wziąłem namiot i z dziewczyną pojechaliśmy na Suwalszczyznę, żeby opalać się i kąpać „bez świadków”. I tak to było.

  

Jaka była wtedy Suwalszczyzna?

  

-Tu był wówczas świat zabity deskami. Jeszcze na starych ilustracjach, w starych książkach można zobaczyć, że Suwalszczyzna powojenna wyglądała jak ta sprzed wojny. Tyle tylko, że już była tak zwana elektryfikacja. Ale tak, to chałupy, wioski, Maćkowa Ruda to same drewniane chaty. W każdym razie byliśmy tak zauroczeni, ja i moja ówczesna dziewczyna, a obecnie żona, że od tego momentu każde wakacje spędzaliśmy na Suwalszczyźnie. Nie było nas na początku stać, żeby się tu osiedlić.

 

- Kiedy zdecydował się Pan na przeprowadzkę na Suwalszczyznę?

  

- Przyszedł moment, kiedy mieszkając w Warszawie, trochę się postarzałem i chciałem uciec od tak zwanej stolicy. Z Warszawą było tak jak z każdą rzeczą: najpierw coś bawi, potem nudzi, aż w końcu denerwuje. Kiedy byłem młody, to chciałem zostać w Warszawie, a najchętniej zamieszkać w Paryżu, jak niejeden młody artysta, który naczytał się anegdot czy głupot o wielkiej kulturze. Mieszkaliśmy z żoną i córką lata pod Warszawą, w Falenicy. Córka Judyta wyrosła, wyszła za mąż. Ja pewnego dnia spakowałem manatki, wsiadłem w samochód i wyjechałem z Warszawy w poszukiwaniu miejsca na życie. No i się udało. Trafiłem do Andrzeja Strumiłły, jak dowiedziałem się, że mieszka on w Maćkowej Rudzie, a nie w Niedźwiedzim Rogu nad Śniardwami, które to miejsce wcześniej znałem. Zdziwiło mnie to, że właśnie tu mieszka i postanowiłem to sprawdzić. Trafiłem do niego i przy jego pomocy zacząłem szukać miejsca dla siebie. Pojeździliśmy po całej Suwalszczyźnie, a było to 18 lat temu. W różne miejsca Andrzej mnie zabrał, pokazał mi najpiękniejsze miejsca na Suwalszczyźnie, a dopiero na koniec pokazał mi to gospodarstwo, gdzie teraz mieszkam. A dlaczego dopiero po dwóch tygodniach poszukiwań? A dlatego, że było w jego najbliższym sąsiedztwie. A żeby zdecydować się na sąsiada, trzeba go dobrze poznać, bo sąsiad na wsi ważniejszy od brata. Prawdopodobnie Andrzej badał mnie przez dwa tygodnie, a na samym końcu pokazał mi to. Wtedy byliśmy na „per Pan”. Mówię: „Panie profesorze, to jest kawał draństwa, dwa tygodnie zmarnowaliśmy, tyle benzyny spaliliśmy, a najlepsze jest tuż pod Pana bokiem. To jest przede wszystkim w pobliżu Pana”. Andrzej na to: „No właśnie…” (śmiech) To było najtańsze i najbardziej atrakcyjne! Blisko rzeka i sporo ziemi. Nieocenioną rolę odegrali tutaj moi przyjaciele Janka i Marek Freudenreichowie, którzy to gospodarstwo zakupili i po roku czasu mi odsprzedali, bez grosza zysku… Ale to już inna, długa historia.

 

Jeden z obrazów z cyklu „Cztery zachody słońca”.

Fot. Elżbieta Perkowska

  

  

Tego miejsca szukał Pan tylko z profesorem Andrzejem Strumiłło, czy była przy tym także Pana żona?

  

- Nie, szukaliśmy tylko we dwóch. Przeprowadzałem się sam. Żona została w Falenicy, a córka Judyta z zięciem i wnuczką wyjechała za wielką wodę. Ten dom kosztował mnie jedną rzeźbę, którą sprzedałem do galerii „Ter Muelen” w holenderskim Arnhem.

  

Alojzy Nawrat i autorka podczas wywiadu.

Fot. Maciej Ambrosiewicz

  

  

Profesor Andrzej Strumiłło, za którego pośrednictwem trafił Pan tutaj, tak powiedział o magiczności miejsca nad Czarną Hańczą : „Tę magiczność miejsca ukształtowała Czarna Hańcza. Rzeka to początek od którego zaczyna się każda baśń. To zakole rzeki sprzyjało budowie osad od tysiącleci (…)”. Co dla Pana jest magią nad Czarną Hańczą?

  

- Dokładnie tak jest, jak mówi Andrzej. Ale tu to nie tylko magia Czarnej Hańczy, tutaj magia całej Suwalszczyzny, a nie tylko rzeki. Ja w zasadzie wcześniej zauroczyłem się stawami, jeziorami, nie tymi dużymi, ale tymi malutkimi, kameralnymi, schowanymi w lesie.

  

- Sucharami?

  

Tak, sucharami, ale nie tylko. Mnie z natury romantyka czy sentymentalistę poruszają piękne miejsca, a takich tu wiele.

  

Jak się Panu mieszka tutaj, w Budzie Ruskiej?

  

- Chciałem mieć przysłowiowy święty spokój. Żadnych kontaktów, zwłaszcza zawodowych, żebym mógł spokojnie zabrać się do tej pracy, o której przez całe życie myślałem, a nie miałem okazji ani czasu, żeby ją zrobić. To mi się udało. Usiłuję, staram się do tej pory tak trzymać.

  

Szuka Pan świętego spokoju, a z drugiej strony lubi Pan towarzystwo…

  

- Lubię towarzystwo interesujących ludzi…

  

Jest Pan mocno związany ze Śląskiem?

  

- Tak, jestem. Jestem rdzennym Ślązakiem, w zasadzie rdzennie to z Opolszczyzny. Moja rodzina była na Śląsku prześladowana za polskość. Mojemu wujowi Niemcy spalili dom, potem przyszli bolszewicy i wywieźli go na Syberię. Moi rodzice pochowani są na Śląsku. Moja żona jest Ślązaczką z tej samej parafii w Kochłowicach. Wypatrzyłem ją w kościele.

  

Czy Pana nazwisko pochodzi z języka śląskiego?

  

- Nie śląskiego, a czeskiego. Nawrat znaczy „powrót”.

Jak to się stało, że został Pan artystą?

  

- Urodziłem się taki, każdy artysta się rodzi. Nie miałem być artystą, jako że mój ojciec, który przed wojną pasjonował się sztuką, kupował od artystów obrazy, uważał, że ze sztuki trudno się utrzymać, a o artystach mówił „głodomory”. Chciał, żebym był inżynierem. Zacząłem naukę w Śląskich Zakładach Technicznych, najbardziej znanej szkole prze wojną, gdzie kształcono techników i inżynierów. Była to kuźnia kadry technicznej dla polskiego przemysłu, która świetnie zarabiała. Mój ojciec marzył, żebym miał fach w ręku. Ale miałem bardzo mądrą ciotkę, kuzynkę mojej mamy, która kupowała kredki, farby i inne materiały, przekonywała moich rodziców, abym mógł uczyć się w liceum plastycznym. Sprawa nie była łatwa, ale ostatecznie udało się. Rodzice zgodzili się na zmianę szkoły, a nawet byli dumni, ze jestem taki zdolny.

  

  

  

W nowej szkole mi się bardzo podobało. Tam byłem u siebie. Był to 1953 rok, najgorsze czasy stalinowskie i wtedy Katowice nazywały się Stalinogród. W tej szkole spędziłem dwa lata. Do trzeciej klasy chodziłem w Bielsku - Białej, bo tam był wyższy poziom i przedmiotem wiodącym była rzeźba, a nie jak w Katowicach metaloplastyka. W Bielsku były lepsze warunki do nauki rzeźbienia w kamieniu, pod ręką były przeróżne piaskowce. Potem rozpocząłem studia w Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie.

  

Rzeźba Ewy Fabińskiej, ze zbiorów Alojzego Nawrata.

Fot. Elżbieta Perkowska

  

  

Uprawia Pan rzeźbę i malarstwo?

  

- Teraz to ja uprawiam wszystko… (śmiech)

  

Ogródek też?

  

- Wszystko oprócz ogródka. Bardzo nie lubię grzebać w ziemi rękami, w glinie to co innego. Ogródek uprawia moja żona, która z zawodu jest inżynierem-elektrykiem od wysokich napięć.

  

Która z licznych wystaw w Polsce i na świecie była dla Pana najważniejsza: w Warszawie, Mediolanie, Arnhem, Berlinie, Kassel, Tuluzie?

  

- Najważniejszą wystawą była moja pierwsza wystawa zagraniczna w holenderskiej galerii „Ter Muelen” w Arnhem, w 1972 roku. Była to wystawa malarstwa na otwarcie tej galerii polskiej sztuki, którą stworzyła i prowadziła Polka. Wystawa została zakupiona przez tę galerię. Jeden obraz został sprzedany przy otwarciu wystawy i za- razem galerii, innych nie mogli sprzedać. Ale później kupowali i inne moje prace, m.in. rzeźbę, za którą kupiłem to siedlisko w Budzie Ruskiej, gdzie teraz mieszkam.

  

Tutaj ma Pan własną galerię?

  

- Tak, nazywa się „Nasza Buda”, bo to w Budzie Ruskiej. Właściwie jest to galeria żony. Ona ją zafundowała i wybudowała, a ja ją prowadzę. Większość rzeźb w tej galerii jest własnością żony. Ona w nie inwestuje. Część jest tu wystawiana, część sprzedawana w Warszawie. Ostatnio żona kupiła serię obrazów, którą następnie z zyskiem sprzedała. Ja zarabiam i ona zarabia, a część prac dzięki temu, że kupuje żona, pozostaje w rodzinie.

Galeria jest czynna od wiosny do jesieni. Planowałem ją przerobić na całoroczną, ale zastanawiam się, czy i po co…

Galerię otworzyłem po to, żeby ludziom pokazywać swoje prace. Latem przyjeżdżają grupy zorganizowane. Przyjmowanie turystów wymaga czasu, oderwania się od własnej pracy, ale z drugiej strony jest to przyjemne, sympatyczne. Tutaj w pobliżu jest duży biwak „Zakole” u Terleckiego nad Czarną Hańczą. Często goście tego biwaku tu zaglądają. Innych też zapraszam.

  

Cofnijmy się w czasie do początków Pana mieszkania na Suwalszczyźnie, kiedy był realizowany projekt „Integrart” Proszę o nim opowiedzieć.

  

- Plenery „Integrart” organizowała przez wiele lat w Kotlinie Kłodzkiej i Jeleniogórskiej moja koleżanka Elżbieta Pietras. Były nimi zainte- resowane władze lokalne, ale przede wszystkim były tam wspaniałe kamienie, np. tzw. Biała Marianna, sławny marmur, no i leśnicy, na których pomoc można było liczyć. W pewnym momencie Elżbieta zaczęła zapraszać na te plenery mnie, starszego kolegę. W czasie kiedy przeprowadziłem się tutaj, dostałem zamówienie na wykonanie Pomnika Leśnika w Studzie- nicznej. Poprosiłem o pomoc przy tej pracy Elę Pietras. Przyjechała, pomogła mi i zauroczyła się miejscem. Stwierdziła, że jest tu piękny granit, plac do pracy, a wszystko na miejscu. Zaproponowała mi zorganizowanie tu pleneru „Integrart”. Stąd jest też blisko na Litwę i Białoruś. Poszliśmy z tym projektem do Andrzeja Strumiłły, który stwierdził, że to świetny pomysł i chętnie pomoże. Pierwszy plener odbył się w 1995 roku.

  

Gdzie poza galerią „Nasza Buda” i wspomnianą Studzieniczą, tu na Suwalszczyźnie można oglądać Pana rzeźby?

  

- W Muzeum im. Marii Konopnickiej jest rzeźba Alfreda Wierusza-Kowalskiego, która jest dziełem moim i Eli Pietras. Nie na Suwal- szczyźnie, ale w Warszawie jest pomnik Gabriela Narutowicza na placu Narutowicza. Moje rzeźby są głównie w posiadaniu osób prywatnych poza granicami kraju, w Niemczech, Holandii, Stanach Zjednoczonych. W czasach komuny nie robiłem pomników na zamówienie, chociaż propozycje dostawałem i finansowo to się bardzo opłacało. Teraz trwają rozmowy o zrobieniu kolejnej rzeźby dla suwalskiego muzeum.

  

Co jest dla Pana inspiracją w tworzeniu?

  

- Baba (śmiech). Tak serio, to tutaj nie ma reguły.

  

A przyroda?

  

- Oczywiście, że tak, bo co jest pięk- niejszego… Nie istnieje nic takiego jak czysta abstrakcja. Gdybym wziął mikroskop i coś powiększył, to ktoś mógłby powiedzieć, że to abstrakcja. Ale co to za abstrakcja? Nie wymyślisz nic, co nie istnieje w przyrodzie. Wszystko jest, tylko trzeba otworzyć szeroko oczy. Człowiek nic lepszego nie wymyśli, niż to, co Pan Bóg stworzył. Dajmy na to kosmos. Człowiek jeszcze nie wie, co tam się dzieje, a jak już pozna, to powie: „Boże Drogi, jakiś Ty wielki!”. To jest dopiero abstrakcja. Inspiracja jest wszędzie, gdzie tylko nie spojrzysz, tylko otwórz oczy. Ja tutaj, wystarczy, że spojrzę przez okno, a tu tyle się dzieje. Choćby jeden z zachodów słońca, który namalowałem, a wisi tam, na ścianie. Ktoś powie - abstrakcja, a jest to realistyczny, wręcz naturalistyczny pejzaż.

  

Rzeźba z cyklu „Cztery pory roku”, ze zbiorów Alojzego Nawrata. Fot. Elżbieta Perkowska

  

  

Pan ma tu galerię, ale też pracownię, w której spędza wiele czasu. Ma Pan czas na pasje?

  

- Mój zawód jest moim hobby. Uwielbiam też muzykę. Temu tematowi poświęcam mnóstwo czasu i bez tego żyć nie umiem. Mam mnóstwo płyt i wciąż kupuję nowe. Rano, gdy wstaję, włączam radio, głównie Program 2 i słucham. Słucham radia i płyt. Muzyka towarzyszy mi podczas pracy. A jeśli muzyka, to dobra. A jeśli instrumenty, to dobre instrumenty. Nie umiem na nich grać, ale lubię kolekcjonować. Mam zabytkowe pianino i dwa tzw. „piano forte” z czasów Chopina, doskonałą kopię skrzypiec Stradivariusa, lutnię, bandoneon – bezcenny instrument zdobiony masą perłową. Na takim bandoneonie grywało się tanga. Jakie? Na ten przykład tanga argentyńskie Carlosa Gardela. Płytę mam tutaj. Posłuchajmy.

(z płyty winylowej gra muzyka)

  

Porywa Pan muzyką i porywa Pan opowieściami, tymi serio i tymi żartem. Dziękuję za rozmowę.

  

- Dziękuję.

   

  

  

Rozmawiała Elżbieta Perkowska   

  

  

  

indeks tematyczny "WIGRY" home Wigierski PN spis treści następny artykuł