Nr 3/2006

PARK I JEGO MIESZKAŃCY

  

Pan Czesław Jurkun   Fot. P.Fiedorowicz

    

  

CZESŁAW JURKUN

  

     

Z Panem Czesławem Jurkunem

z Wysokiego Mostu

rozmawia Piotr Fiedorowicz

   

- Od którego roku Pańska Rodzina związana jest z tym miejscem?

- Mój dziadek mieszkał tutaj, był „obieszczykiem”, to był odpowiednik gajowego, po jego śmierci gospodarzył tu jego syn - mój ojciec. Ojciec urodził się w 1884 roku. Ja przyszedłem na świat tutaj, w dowodzie mam napisane miejsce urodzenia Gremzdówka, a zamieszkania Wysoki Most, a miejsce ciągle to samo…

Mój ojciec dwa razy emigrował do Ameryki za chlebem. Tam pracował w kopalni przez 6 lat, potem wrócił, kupił 13 ha ziemi na Jeziorkach i wyjechał ponownie na 3 lata. Płynął w tym czasie, kiedy zatonął Titanic.

Kiedy wrócił z drugiej emigracji, w roku 1929 kupił od Borewicza z Klejw okoliczne jeziorka – Miałkie, Płaskie, Głęboczek i Kociołek. Do 1957 roku jeziora były naszą własnością, wtedy komuniści nas wywłaszczyli.

  

- Czy pamięta Pan jak wyglądała gospodarka rybacka na Waszych jeziorach?

- Przed wojną najwięcej ryb kupowali Żydzi z Augustowa. Łowiło się tak jak dzisiaj, głównie różnymi sieciami, niewodem, bucami. Sieci nie były tak dobre i trwałe jak dziś, rzadko kto miał sieci bawełniane, trzeba je było suszyć i konserwować w smole. Dzisiaj my musimy jeziora dzierżawić od państwa. Nie ma z tego wielkich pieniędzy, ale chcieliśmy podtrzymać rodzinną tradycję.

  

- Obok Państwa domu stoi pięknie wyremontowany świronek (spichrz  – przyp. red.), mało takich budynków zachowało się w krajobrazie wsi.

- O tak, nasz spichrz ma ponad sto lat. Ma trzy kondygnacje, najniżej jest „sklep” (piwnica – przyp. red.), na parterze przechowujemy sprzęt rybacki, sanie, różne narzędzia. Tutaj stoi także stary kufer podróżny, z którym ojciec wrócił z Ameryki. Na piętrze świronka przechowywane jest zboże. Dawniej spichrz był pokryty słomą, potem kilkakrotnie wiórem. Jeden szczyt świronka – od strony wsi cały jest z bala (tzw. konstrukcja ślegowa – przyp. red.). Od strony domu szczyt jest szalowany deskami. Dawniej tak budowano, bo do świronka często lubili zaglądać złodzieje. Jak szczyt był cały z bala, to złodziejom ciężko było dostać się do środka, a już od strony domu to było bezpieczniej.

Wcześniej stał tutaj stary, drewniany, ale otynkowany dom, jeszcze naszych dziadków, z pięknym gankiem. Obok domu rosły stare modrzewie, ale często uderzały w nie pioruny i nie ma już po nich śladu.

  

Stary dom drewniany, lata 50.

Z archiwum domowego Czesława Jurkuna.

  

Dawniej, kiedy nigdzie nie było „odgromników”, pioruny ciągle wyrządzały jakieś szkody. Kiedyś w Sarnetkach było takie zdarzenie - u państwa Maciejewskich - w domu mieszkało małżeństwo i dwoje dzieci. Piorun wpadł do mieszkania i zabił żonę, cała reszta rodziny przeżyła.

  

- Lata Pańskiej młodości to lata okupacji hitlerowskiej, „wolność” po 1945 też przyniosła Waszej rodzinie wiele rozczarowań.

- Tak, urodziłem się w 1932 roku, w pamięci szczególnie utkwiło mi, jak Rosjanie strzelali do wież klasztoru wigierskiego. Zaraz po wyzwoleniu wsi, za rzeczką Gremzdówką stał pułk radzieckiej armii, z drugiej strony Wigier stali Niemcy. Tutaj była linia „wypoczynkowa”, przynosili rannych, chorych, do szpitala polowego. Tych, którzy umierali, chowali w Jeziorkach – do dziś stoi tam krzyż.

Drugi taki pułk stał nad jeziorem Pogorzelec. Po trzech miesiącach, to był chyba przełom września i października, Rosjanie zrobili ofensywę i Niemców przegnali. Wcześniej, jeszcze pamiętam, jak w klasztorze wigierskim stali Niemcy, na wieży siedział obserwator. Rosjanie dostali rozkaz, aby wieżę zbić działami. U nas porozstawiali działa i zapowiedzieli, że jak strzelą to szyby z okien wylecą. Próbowali dwa razy i w wieżę nie trafili, dopiero trzeci pocisk wieżę zniszczył. To było w dniu Matki Boskiej Zielnej, na odpust w Wigrach.

  

  

    

Ja pasłem krowy w lesie, często spotykałem partyzantów, czasem im pomagałem to drewna narąbać, to co innego. Mieszkali w lesie, w szałasach, ziemiankach, Niemcy ciągle deptali im po piętach.

Długie lata po wojnie, w okolicznych lasach było jeszcze wielu partyzantów. Komuniści też ich nie bardzo lubili …

Każdy gospodarz miał obowiązek meldować władzom, jeśli partyzanci do domu zachodzili. Gospodarze bali się bardzo, między młotem a kowadłem byli.

Jeden z partyzantów złapany przez Milicję Obywatelską i UB zaczął wydawać gospodarzy, u których grupa bywała. Podał też, że byli w naszym domu.

Mojego ojca w 1950r., w październiku, aresztowali. Rodzice akurat nastawiali len do suszenia w łaźni. Przyjechała milicja i UB, i kazali się ojcu ubierać, zabrali go do siedziby UB, do Suwałk. Do domu już nie wrócił; zmarł w więzieniu we Wronkach. Po mnie przyjechali 12 listopada tego samego roku. Akurat wróciłem z kościoła – niedziela była. Pamiętam, siedziałem w kuchni przy oknie i widziałem, jak do nas szli. Pytają mnie: „Była banda?”, mówię że nie, dali po łbie, kazali się ubierać. Zabrali na milicję do Krasnopola, tam do rana posiedziałem w piwnicy na ziemniaki, a potem zawieźli na UB w Suwałkach. Tam dostałem solidne lanie z artykułu „wiedział nie powiedział”, tzn. że partyzanci u nas byli, a my nie zameldowaliśmy ich. Za jakiś czas przewieźli mnie do suwalskiego więzienia, tam siedziałem do 12 lutego, odbył się proces i dostałem trzy lata więzienia. Początkowo do czerwca trzymali mnie w Suwałkach, potem wszystkich młodych przetransportowali do Białegostoku na dwa tygodnie, miałem wtedy 17 lat. Po dwóch tygodniach załadowali nas do wagonów „więźniarek” i przetransportowali do Jaworzna, pociąg jechał cztery doby. To był czerwiec, strasznie gorąco, dali nam na drogę prowiant: słoninę i chleb, a w „więźniarkach” na 4 osoby przypadał 1 m2, wagony podczepiali do składów towarowych. W Jaworznie komuniści poprawili ogrodzenia wybudowane przez Niemców i tam nas trzymali… Taka to była młodość, najlepsze lata życia spędziłem w więzieniu, jak tylko wróciłem, nacieszyłem się domem przez 8 miesięcy i wzięli mnie do wojska. Matka została sama na gospodarstwie z dwiema córkami.

  

- Jak Pan wspomina sąsiadów „zza miedzy” – staroobrzędowców z Budy Ruskiej?

- Przed wojną cała Buda Ruska była zamieszkana przez staroobrzędowców, dzisiaj zostało tylko kilka domów, mało pamiętam z tamtych czasów, ale żyliśmy w zgodzie. W czasie wojny, dzięki porozumieniu między Niemcami i Rosją mieli możliwość wracać do Rosji. Na ich miejsce osiedlali się ludzie z Zielonego Kamedulskiego, Dubowa i innych wiosek, w których Niemcy budowali lotnisko.

Nasz sąsiad staroobrzędowiec nazywał się Kiryła, mój brat pomagał mu stąd wyjechać. To było na wiosnę, gdzieniegdzie leżał jeszcze śnieg. Wyjeżdżając, mogli zabrać ze sobą cały dobytek. Dwa tygodnie przed wyjazdem rodzina zaczęła szykować prowiant, tak żeby tam mieć na jakiś czas tego swojego życia. Co się udało, zapakowali na furmanki i pojechali do Łoździej, jak tylko przejechali przez granicę, żołnierze kazali wszystko z furmanek wyrzucać na ziemię. Sąsiadka chciała uratować święte ikony schowane w kufrze. Podbiegł do niej sałdat i pyta: „Co tam gospodyni chowasz?”, ona mu na to: „Boga chowam”. „Jakiego Boga? Tu nie ma żadnych Bogów” odpowiedział żołnierz. Rodzinę zapakowali na ciężarówkę, a cały dobytek zabrali. Starowiercy wracali do ojczyzny z nadzieją na lepsze życie, ale szybko się przekonali, jakie ono „lepsze”. Władze obiecywały, że będą tam „przebierać rodzynki”, a zaraz na granicy rabowali ich dobytek. Niektórzy potem przekradali się przez granicę i wracali do Polski na stare siedliska. Czasem w opuszczonych przez nich domach mieszkali już Polacy, ale jak widzieli dawnych właścicieli to najczęściej opuszczali takie miejsca.

  

- Obok mostku na Gremzdówce znajduje się krzyż, jaka jest historia tego miejsca?

- To było w kwietniu 1944 roku. Ja jeszcze spałem, a ojciec poszedł konie karmić, mieliśmy iść w pole tego dnia. Przychodzi ojciec i mówi do mnie, że za mostkiem na Gremzdówce jest masa Niemców, że słychać strzały. Zjedliśmy śniadanie i ruszyliśmy w pole, patrzymy za mostkiem leżą dwa ciała. To byli bracia Przekopscy z Budy Ruskiej, Niemcy aresztowali ich za kontakty z partyzantką, przywieźli tutaj, myśleli że torturowani wydadzą innych, którzy partyzantom pomagali, połamali im ręce i nogi, a potem zastrzelili. Pochowano ich w Krasnopolu, a w miejscu morderstwa postawili sękaty krzyż modrzewiowy, który poświęcił ks. Jan Florian. Na poświęcenie krzyża zjechało masa ludzi z okolic, jak na odpust do Wigier...

  

- Dziękuję za rozmowę.

  

  

  

indeks tematyczny "WIGRY" home Wigierski PN spis treści następny artykuł