Nr 3/2006

PARK I JEGO MIESZKAŃCY

  

Pan Teofil Andruszkiewicz.    Fot. E.Perkowska

 

Elżbieta Perkowska 

  

  

Listonosze

  

     

Altanka w ogrodzie państwa Andruszkie- wiczów w Leszczewku ozdobiona jest kwiatami. Ciepłe wrześniowe słońce oświetla stół, na którym Pan Teofil rozkłada swoje skarby - pamiątki listonosza, którym był przez całe życie zawodowe. Wspomina: pocztę w Starym Folwarku, naczelnika i trzech listonoszy, z któ- rych żyje on i Czesław Poźniak z Leszczewa; był jeszcze Aleksander Aniszewski z Magda- lenowa.

   

Pan Teofil Andruszkiewicz

  

Praca listonosza pół wieku temu wyglądała zupełnie inaczej. Podobnie jak i dziś każdy miał swój rejon i zadania, nie było telefonu, samochodu. Była to ciężka praca. Trzeba było zawsze być gotowym na wyjazd z telegramem, wkażdym dniu i bez względu na pogodę. Ważna wiadomość nie mogła długo czekać na dostarczenie. „ Wtedy co ja pracowałem telefonów nikt nie miał. Korespondencja szła na bieżąco co dzień i trzeba było ją doręczać” – wspomina.

O swojej pracy opowiada chętnie i z przyjemnością pokazuje zdjęcia, legitymacje i odznaczenia. Przepracował w „łączności” 37 lat. Jego pierwszy rejon miał 46 km, po przyłączeniu Krzywego do Suwałk 32 km. Piechotą, rowerem, później „komarkiem” dostarczał listy mieszkańcom m.in. Nowej Wsi, Wigier, Cimochowizny. Miał plan, który musiał wykonać. Przyjmował zamówienia na prenumeraty gazet i potem je doręczał. W torbie trudno było zmieścić 250 egzemplarzy, część woził na bagażniku. Zawsze wszystko dowoził na czas, za co otrzymywał pochwały i medale od dyrektora poczty.

„A na zimę – opowiada pan Teofil - chowałem konia i koń tak się przyzwyczaił, on do mnie, a ja do niego, gdy zajechałem do Nowej Wsi, to jak ja od domu do domu, to i on podchodził i stawał.” U gospodarzy czasami wypił kawę, porozmawiał. „Ja nałożony być stale z ludźmi - przyznaje – to jak spotkam się z ludźmi to dla mnie uciecha i w ogóle mnie inne życie”. Nie zawsze jednak mógł, bo rejon miał duży, a listów dziennie i 70 bywało.

Swój dom w Leszczewku Państwo Andruszkiewiczowie zbudowali sami pół wieku temu. Od rodziców dostali 5 ha działki, o resztę postarali się sami. Gdy się wprowadzili, posadzili lipę pod domem – rośnie do dziś. I choć czasy były ciężkie, to wychowali dwójkę dzieci, doczekali się wnuków i prawnuków.

  

Wspomnienia ...

Fot. z archiwum domowego Teofila Andruszkiewicza

  

Poznali się na zabawie. „Ona występowała jako artystka, popatrzyłem, że bardzo ładna dziewczyna, że ma dobry glos i wtedy do niej uderzyłem, no i się ożenili”. Ślub był 13 kwietnia 1948 roku w kościele na Wigrach. Przeżyli w małżeństwie 58 lat.

Mówią zgodnie, że pomimo biedy i nędzy okresu powojennego życie było wesołe, bo w ludziach była jedność, miłość, dawniej wspólnie spędzano wolny czas. Wieczorami odbywały się spotkania koła gospodyń, wspólnie oglądano telewizję, organizowano potańcówki.

„W czasie drogi, gdy szła cała wieś, było ciekawie: bajki, gadki, śmiechy, a gdy szli przez lód to popychali jeden drugiego i robili kozły” – wspomina pani Zofia.

Skończył siedem klas, w tym dwie ostatnie zaocznie, bo po wojnie innych możliwości nie było. Dzieciom swoim zapewnił solidne wykształcenie, a córka kontynuuje poniekąd zawód ojca – pracuje w księgowości na poczcie w Białymstoku.

Pani Zofia opowiada o tkaniu i przędzeniu. W jej domu rodzinnym przędli przy błonce, czyli szczepanym cienkim drewnie sosnowym, które wkładało się w otwór przy kominie. Przygotowane płótno bielili popiołem przy sadzawce. Przy świetle lampy naftowej przędli z wełny nitkę i robili rękawice, skarpety oraz pletli chodniki i dużo rozmawiali... dziś tego brakuje, dlatego ludzie czują się samotni, ale to już inna historia....

  

  

  

    

Pan Czesław Poźniak

  

Pan Czesław Poźniak. Fot. E.Perkowska

  

Pan Czesław Poźniak urodził się w okresie międzywojennym w Leszczewie, tak jak jego ojciec i matka. Przeżył 81 lat, z czego kilka ostatnich samotnie w drewnianym domu na ojcowiźnie. Najchętniej opowiada o czasach dzieciństwa i młodości.

  

Uczył się w szkole w Starym Folwarku - „7 klas, ile było tyle zagarnął”. Szkoła imienia Żwirki i Wigury miała kształt samolotu, była duża, na setkę dzieci. W skrzydłach znajdowały się sale lekcyjne, a w ogonie świetlica ze sceną. Tam odbywały się pogadanki dla młodzieży, na które była zapraszana Pani Lityńska – profesorowa, tak ją nazywano. Tam wystawiano komedyjki. Wystawiano „Diabła Smętka i Doktora Pigułę”, a jemu przypadały najtrudniejsze role. Swoich kwestii uczył się podczas pasienia gęsi i bydła, na łąkach. Teksty deklamował krowom, kwiatkom, ziołom. Ćwiczył wiele, podczas przedstawienia nigdy się nie pomylił. Na scenie czuł się świetnie. Grał jak zawodowy aktor. Panią Ziunię – nauczycielkę – wspomina z serdecznością...: „Kurtynę zasuną, a ona w kącie przy kurtynie stoi i gdy ze sceny schodzę to łapie mnie, to ja uciekam, a ona za mną po schodach, przez murek i całuje. Raz to na podwórku mnie złapała - śmieszne to było - od tyłu mnie łapnęła”. Po przedstawieniu wchodziła na scenę pani profesorowa i wszystkim, a szczególnie nauczycielom, dziękowała za nauczenie dzieci ról.

  

Pan Czesław przerywa opowieść i zamyśla się, wskazując na sad – tam za jego dzieciństwa rozbijali się latem wczasowicze. Było wesoło – las, grzyby i gra na organkach. Kilkadziesiąt lat później to miejsce ożywało jeszcze na chwilę, gdy przyjeżdżali pocztowcy na piknik, zabawę i pogadankę.

  

O pracę listonosza nie musiał się starać, przyszli „pocztowcy” do jego domu i sami mu zaproponowali. Zgodził się od razu. Odbył w Suwałkach kurs szkoleniowy, gdzie nauczył się jak podawać i przyjmować przesyłki, jak telegramy dostarczać. Dostał torbę skórzaną na ramię i mundur. Przewoził przede wszystkim gazety: „Gromadę”, „Trybunę Ludu” – nawet i 60 egzemplarzy dziennie. Listów zaś było niewiele, trochę więcej przed świętami. Zdarzały się „wałówki” – jak je określa pan Czesław, czyli paczki z jedzeniem i ubraniami, które przesyłali znajomi, rodzina, a i samym sobie wysyłali, gdy kupili coś i nie dali rady przewieźć.

  

Kto pisał? O czym pisał? Tego pan Czesław nie wie, bo jak wyznaje: „ja tam do listów nie zaglądałem”. Był uczciwy, za co go szanowano i ufano, że każdemu przesyłkę doręczył na czas. Wszystko szło u mnie tak pięknie jak z płatka, ani żadnej skargi, ani żadnej petycji, ani że za późno – mówi z dumą. Tartak, Piertanie, Remieńkiń, Żubronajcie, Wysoka Góra, Królówek, Piotrowa Dąbrowa – recytuje - to miejscowości, które należały do jego rejonu. Codziennie na rowerze lub motocyklu przez osiem godzin przemierzał wiele kilometrów. Lubił tę pracę, bo miał kontakt z ludźmi. Mógł z nimi porozmawiać i poradzić im, a pytali go często, bo był instruktorem rolnym. „Trzeba było mówić, co na tym polu należy zasiać, glebę odpowiednią wybierać pod nasiona roślin: jęczmień, owies, gryka, groch itd.” – tłumaczy, jakby to było wczoraj.

  

  

  

  

  

„Ludzie listy piszą…” śpiewał polski piosenkarz. Obecnie są to głównie listy wysyłane z komputerów za pośrednictwem poczty elektronicznej lub krótkie wiadomości przekazywane w sieci telefonii komórkowej, podczas gdy czerwone skrzynki znikają z polskiego krajobrazu. Nie ma już skrzynki przy kościele w Wigrach, którą wmontował Pan Teofil, żeby ludzie idąc do kościoła, mieli gdzie wrzucić listy...   

  

  

  

indeks tematyczny "WIGRY" home Wigierski PN spis treści następny artykuł