Nr 2/2004

PARK I JEGO MIESZKAŃCY

  

Zdzisław Szkiruć 

  

  

TURYSTYCZNE

 WSPOMNIENIA

 

Jerzy Klimko (fot. Z.Szkiruć)

Jerzy Klimko

urodzony w 1925 roku, wieloletni działacz i członek honorowy PTTK, przewodnik, pedagog, wychowawca wielu pokoleń młodzieży suwal- skiej, kombatant walk wyzwoleńczych.

   

– Panie Jerzy, jakie są korzenie Pana dzia- łalności turystycznej, czy to tradycja rodzinna?

  

– Porządkując różne dokumenty po drugiej wojnie światowej znalazłem legitymację świad- czącą o tym, że mój ojciec był członkiem PTK (Polskiego Towarzystwa Krajoznawczego), ale większy wpływ na rozwój moich zamiłowań turystycznych wywarło harcerstwo. W szkole podstawowej im Ks. Piotra Skargi w Sejnach byłem członkiem drużyny harcerskiej, z którą odbywaliśmy wycieczki w okolice Sejn. Dalsze wyprawy organizowane były w drużynie gimnaz- jalnej im. Tadeusza Kościuszki. Jak w 1935 r. dostałem rower, to z kolegą objeżdżaliśmy zakamarki Sejneńszczyzny i nie było ostępów do których byśmy nie zajrzeli Dobrze pamiętam jeden z obozów nad jeziorem Serwy w 1938 r., obok stanicy, która nadal istnieje. Stanica ta była użytkowana przez szkołę z Rydzyny, do której trafiały dzieci prominentnych osób, z którymi nie mogli sobie poradzić w innych szkołach. Nasz obóz był bliżej wsi Serwy. Mieliśmy kajaki, a nasz opiekun miał żaglówkę i właśnie na tym obozie nieuleczalnie zaraziłem się żeglarstwem. Pływaliśmy na wycieczki do Studzienicznej, potem do Mikaszówki.

  

– Czy dziś rozpoznaje Pan te miejsca?

 

– Zupełnie nie... Bagna wyschły, w wielu miejscach wyrosły lasy. Szukałem np. w Sejnach tzw. Kleryckiego Placu, na którym odbywały się różne majówki i festyny i nie mogłem go znaleźć, wszystko się pozmieniało, zarosło lasami. 

W późniejszej pracy, w okresie okupacji, przez trzy i pół roku byłem robotnikiem leśnym. Latem sadziliśmy lasy, zimą je rąbaliśmy. Na szczęście więcej drzew było posadzonych, niż innych drzew wyciętych. Pracę wykonywaliśmy piłami ręcznymi, a z największego świerka, jaki ścięliśmy, wyrobiono dłużycę o objętości 20 m3. Potem poznawałem lasy Puszczy Augustowskiej jako partyzant i co ciekawe, nocą potrafiłem trafić do wielu miejsc, do których dotarcie za dnia było o wiele trudniejsze.

  

– Czyli można powiedzieć, ze żyłkę turysty zaszczepiło w Panu harcerstwo?

  

– Tak, harcerstwo najbardziej, ale ja te zainteresowania rozwijałem też na własną rękę. Choć z wykształcenia jestem matematykiem, to zawsze interesowała mnie historia, zwłaszcza historia regionu.

  

– Stąd zapewne początki wieloletniej działal- ności jako przewodnik turystyczny?

  

– Tak. Jestem uczniem znanego przewodnika i działacze tej ziemi – Antoniego Patli. Byłem uczestnikiem zorganizowanego przez Patlę pierwszego kursu przewodnickiego, a potem jego wieloletnim współpracownikiem i prawą ręką w działalności przewodnickiej.

  

– Ja tez miałem przyjemność znać Antoniego Patlę. Do dziś pamiętam, jak na początku lipca 1975 r. do siedziby Wydziału Rolnictwa i Leś- nictwa Urzędu Wojewódzkiego w Suwałkach, który wtedy miał siedzibę w obecnym ratuszu, zapukał skromny starszy pan z czapką „macie- jówką” w ręce i chciał rozmawiać z wojewódzkim konserwatorem przyrody (wtedy pełniłem tę funkcję) na temat walorów północnej Suwal- szczyzny. Szybko umówiliśmy się na wyjazd do Bachanowa i Turtula. Antoni Patla snuł opowieść o tym, co tu narobił lodowiec i że trzeba te walory zachować. Nigdy potem nie słyszałem tak barwnej opowieści o tym terenie.

  

– Antoni Patla mówił bardzo sugestywnie i wielu zachęcił do pracy przewodnickiej tymi urokliwymi opowieściami, a jego działalność to specjalna karta historii turystyki na tym terenie. Moja działalność turystyczna w PTTK zaczęła się od żeglarstwa. Wykryliśmy z kolegami w 1952 r. na terenie PTTK w Starym Folwarku wraki trzech żaglówek: „Łajby”, „Błysku” i „Śledzia”. „Łajba” była przełamana na pół i nie nadawała się do remontu; „Śledź” to był wrak z dykty i też nie nadawał się do niczego. Natomiast „Błysk” był zrobiony z wąskich listew i choć ciężki, nadawał się do remontu. Kierownikiem był pan Kuch- ciński, były major pułku szwoleżerów, który powiedział, że będziemy mogli pływać tą jednostką po wyremontowaniu, jak będziemy należeli do PTTK. Tośmy się zapisali do tej organizacji. 

Do remontu, z braku innych materiałów, używaliśmy nawet papy, a później pływaliśmy tą żaglówką przez kilka lat.

  

– To był początek Pana działalności spo- łecznej?

  

– Tak, już po dwóch latach wciągnięto mnie do pracy zarządu oddziału i zacząłem jeździć jako delegat na zjazdy białostockiego okręgu PTTK. Poznałem wielu ludzi. Znajomy żeglarz z Białegostoku wykorzystał fakt, że byłem chory na anginę z dużą gorączką i wymusił na mnie przyrzeczenie, że utworzę klub wodny. Równo- cześnie w latach 1956–57 wraz z kolegami: Ryszardem Żółtowskim, Tadeuszem Burbą, Antonim Obermilerem i Kazimierzem Wiśniew- skim próbowaliśmy rekultywować harcerstwo. Najaktywniejszym opiekunem drużyn był Wiś- niewski. Prowadził te drużyny w dużej dyscy- plinie (nazywano to wtedy drylem pruskim), organizował nocne wyprawy, przeprawy przez rzeczki itp. Choć uczestnicy trudnych wypraw i obozów wspominają te czasy bardzo sympa- tycznie, to byli i tacy, którym ten sposób działalności się nie podobał. Udało się nam utworzyć cztery drużyny harcerskie, w tym przy Liceum nr 1 i jedną wodniacką, w której ja prowadziłem szkolenie żeglarskie. Młodzież z tej drużyny z pieniędzy zebranych na różnych imprezach zorganizowała obóz letni nad jeziorem Muliczne w 1957 r. Oboźnym (komendantem obozu) był wspomniany już druh Kazio Wiś- niewski, który wcześniej odsiedział 8 lat więzienia za działalności w organizacji WIN (Wolność i Niezawisłość). Wielu władzom zwierzchnim to się nie podobało. Szczególnymi przeciwnikami byli: pan Grabowski, który prowadził drużynę harcerską w Filipowie i pan Dudek, który był dyrektorem Młodzieżowego Domu Kultury w Suwałkach. Próbowano nam narzucić inne wartości i metody pracy, wobec czego po roku zaprzestaliśmy działalności w harcerstwie i całą kadrą utworzyliśmy klub wodny PTTK.

  

– To wszystko, o czym Pan opowiada, to była działalność prowadzona obok obowiązków służbowych, rodzinnych, czyli była to działalność społeczna. Co Pan sądzi o dzisiejszej aktyw- ności społecznej młodych i nie tylko młodych ludzi?

  

– Aktywność społeczna na Suwalszczyźnie ma mocne korzenie. Powstał tu pierwszy w  Polsce Oddział PTK, w 1907 roku. Powstanie muzeum suwalskiego to też społeczna inicjatywa nauczycieli Szkoły Kupieckiej, członków PTK. Wszystko zostało zniszczone podczas I wojny światowej. Odtworzenie PTK w 1928 roku, zbudowanie schroniska imienia K. Kulwiecia – to kolejne inicjatywy społeczne. Projekt został sporządzony społecznie przez studentkę architektury. Takich przykładów jest wiele. Ja tłumaczę wzmożoną aktywność społeczną po II  wojnie światowej tym, że niektóre grupy spo- łeczne nie mogły się spełnić w innych dziedzi- nach. Krążyła taka anegdotka: „Dlaczego Radio Wolna Europa mówi o wszystkim w Polsce z  wyjątkiem PTTK? Bo nie dało rady zgłębić struktur i wzajemnych zależności”. Tu zebrała się grupa ludzi takich jak: Zawadzki, Klima, Dudek, Kuchciński, były sędzia Kruczkowski, Żabiński, do których dołączali ludzie młodzi tacy jak ja, która szybko znalazła wspólne cele.

  

– Czy można wskazać jakąś cezurę czaso- wą ,w której aktywność społeczna zaczęła spa- dać, bo chyba tak jest? Czy ja źle oceniam?

  

– Działalność społeczna jest dziś mniej powszechna. Jeżeli chodzi o działaczy PTTK, to wywodzą się oni z działaczy klubu wodnego. Jestem pełen podziwu dla ich pracy społecznej na tle ich rówieśników. 

  

  

 

      

W klubie wodnym ostatnio mój brat Józef stara się zapewnić możliwość działania wszystkim, niezależnie od zasobów finansowych. Uważam, że zorganizowana klubowa działalność żeglarska odstręcza od chuligaństwa. Bo do tych, co indywidualnie uprawiają żeglarstwo, to, delikatnie mówiąc, trafia różny element. Chociaż zawsze łatwiej dogadać się wśród żeglarzy niż z takimi, którzy nie maja żadnych zainteresowań. Cieszy mnie, że mój wnuk ma zainteresowania żeglar- skie. W połowie maja wrócił z regat w Gizycku w klasie Optymist i zajął miejsce w pierwszej dziesiątce na 50 startujących załóg.

  

– Czy można powiedzieć, że dzisiaj aktyw- ność społeczna jest mniejsza?

 

– Tak, jest mniejsza, na pewno mniejsza ze względu na to, że w okresie minionego, trudnego czterdziestolecia pieniądz nie odgrywał tak wiel- kiej roli, jak obecnie. Wszyscy mieli po równo, nie było cudów, ale podstawowe rzeczy wszyscy mieli zapewnione. Na większy zarobek mało kto mógł się porwać, więc ludzie wyżywali się spo- łecznie. Dzisiaj o wszystkim decyduje pieniądz i wszyscy gonią za nim, nie mając czasu na nic innego.

  

– Jak Pan postrzega przemiany w użytkowa- niu turystycznym jeziora Wigry?

  

– Była kiedyś masowość finansowana przez różne instytucje, między innymi Fundusz Wczasów. Ludzie tanim kosztem lub za darmo mogli spędzać wolny czas. Był to okres, kiedy tak zwane masy uczyły się turystyki. Bardzo dużą rolę na Wigrach spełniły tzw. szkółki kaja- kowe, które odbywały się w Starym Folwarku. 

  

– Przecież Wigry są dla kajakarzy trudne, powiedziałbym nawet, że to jezioro dla kajakarzy niebezpieczne. Czy rzeczywiście dominowała tu dawniej turystyka kajakowa?

  

– W okresie międzywojennym na Wigrach rozwinęło się żeglarstwo. W 1937 roku, kiedy spędzałem wakacje u mojego wujka, dyrektora Szkoły Podstawowej im. Żwirki i Wigury w Sta- rym Folwarku, na bojach stało około 50 żagló- wek. Szkoła ta mieściła się w parterowym budynku, zbliżonym kształtem do samolotu. Budynek spłonął w czasie wojny. PTK dało możliwość postawienia łódek należących do Ligi Morskiej i Kolonialnej, Ligi Harcerstwa, Wycho- wania Fizycznego i Przysposobienia Wojsko- wego.

  

– Czyli byli żeglarze, kajakarze, a co z wę- drówkami pieszymi wokół jeziora?

 

– Tradycja turystyki pieszej była w okresie międzywojennym, ale słaba, bo Wigry mają to do siebie, że woda ciągnie. Popularne były wyjazdy na tzw. majówki i to różnych grup społecznych, jeszcze przed pierwszą wojną.

  

– A wczasy pod gruszą, dziś zwane agro- turystyką?

 

– Były takie miejscowości na Suwalszczyź- nie. Nad Wigrami, poza Starym Folwarkiem, Bryzglem, Cimochowizną nie było tradycji, ale np. Becejły nazywano letniskiem. Giby były już znane przed drugą wojną. Innych znanych miejsc nie przypominam sobie, choć do różnych wsi przyjeżdżali ludzie z dużych miast, pojedynczo.

  

– Turystyki rowerowej chyba nie było, bo było za mało rowerów?

  

– Owszem, zaczęła się. Na przykład Gim- nazjum i Liceum im. K. Brzostowskiego w Su- wałkach robiło dwie wycieczki rowerowe rocznie do ówczesnego Treuburga, dziś Olecka. Była wówczas łączność z młodzieżą hitlerowską; były to początki hitleryzmu, kiedy oni flirtowali z Po- lakami. Na ogniska, które organizowano na stadionie w Olecku, przychodziła okoliczna ludność – Mazurzy, i z łezką w oku i sympatią słuchała patriotycznych i harcerskich pieśni, które nasza młodzież dobrze znała i śpiewała. To były takie początki turystyki rowerowej.

  

– A jak z wędkarstwem, bo różne dziwne opowieści wędkarskie krążą o minionych cza- sach?

  

– Tak, był zwyczaj i tradycja. Sam wędko- wałem od 5 roku życia i to pozostało mi do dzisiaj. Teraz więcej czasu spędzam na węd- karstwie niż żeglarstwie. Było tak, że w bazie PTK był kuter motorowy, do którego zaczepiano łódki i holowano na łowisko, a wieczorem ściągano do brzegu. Byli to turyści, wtedy zwani letnikami, lub mieszkańcy Suwałk. Złapanie ryby nie było żadnym problemem, ale na jeziorze, przy jego brzegach było znacznie mniej ludzi. Chociaż młodzież suwalska, która czasami pieszo przychodziła z Suwałk do Starego Folwarku na zajęcia w klubie wodnym, lubiła tu spędzać czas i robiła to często.

  

– Teraz takie pytanie zawodowe: jaki był stosunek ówczesnych turystów do tego, co dziś nazywamy ochroną przyrody? Jaki był szacunek dla przyrody, czy to się zmieniło czy nie?

  

– W tym czasie bardzo ważnym czynnikiem szkolącym w zakresie stosunku do przyrody było harcerstwo. Przypominam np. koniec obozu harcerskiego nad Serwami, kiedy druh sprawdzał po zwinięciu namiotów, czy wszystkie trawki stoją proste tam, gdzie stały namioty. Musiało być tak, jak było. Pomijam sprawy śmieci, bo gdyby znaleziono jeden śmieć na terenie obozu, to cały obóz na kocu by ten śmieć wynosił gdzieś na najbliższe wysypisko, parę kilometrów. Na lekcjach, na wycieczkach szkolnych zwracano uwagę na te sprawy cały czas.

   

  

Kadra kursu instruktorskiego nad Wigrami, 1926 r.

   

  

– A jak się przedstawiała sprawa zabudowy brzegów jezior?

  

– Nie było zwyczaju budować nad brzegami, za wyjątkiem zabudowy przy ośrodku w Starym Folwarku, gdzie były hangary i tam też można było stawiać namioty. Nad Wigrami zawsze było dużo obozów harcerskich, przy Zatoce Harcer- skiej, przy Zimowej Drodze, na Powałach, przy brzegu jeziora Muliczne. Zatoka Słupiańska nie była atrakcyjna, bo miała miękkie dno i noga się zapadała w muł.

  

– Jak Pan zatem ocenia rozwój turystyki na Wigrach z perspektywy tych lat?

  

– Ilość żeglarzy zbliża się do ilości z przed II wojny, chociaż zaczyna się rywalizacja nie na umiejętności, tylko na wyposażenie jachtów. Jest znacznie więcej kajakarzy, którzy są krótko na Wigrach i uciekają na rzekę. Przybyło znacznie turystów pieszych, no i oczywiście rowerowych. Jest więcej wycieczek szkolnych, szkoda że tak niewielu harcerzy...

  

– Dziękując Panu za ciekawą rozmowę, zapraszam od 24 czerwca na wystawę „Nad Wigrami” do Muzeum Okręgowego w Suwałkach, gdzie zaprezentowane zostaną różne dokumenty i działania, dotyczące historii i teraźniejszości jeziora Wigry.

  

  

  

Rozmawiał: Zdzisław Szkiruć  

Obóz harcerski nad Wigrami.

  

  

indeks tematyczny "WIGRY" home Wigierski PN spis treści następny artykuł

.

.