Nr 4/2003

PARK I JEGO MIESZKAŃCY

 Maciej Ambrosiewicz

PROFESOR

 

Rozmowa z Andrzejem Strumiłłą, mieszkańcem Maćkowej Rudy, artystą plastykiem – malarzem, grafikiem, rzeźbiarzem, członkiem Rady Wigierskiego Parku Narodowego.

  

Jesteśmy w pańskim domu w Maćkowej Rudzie, nabrzeżu Puszczy Augustowskiej, w pobliżu płynie Czarna Hańcza. Jesteśmy w sercu Suwalszczyzny, a ten drewniany dom jest uznawany za ważny punkt na mapie kulturalnej regionu. Konieczne wydaje się zakreślenie ram przestrzeni i czasu. Chciałbym zadać pierwsze, sakramentalne pytanie: jaka była pańska droga do Suwalszczyzny?

  

– Droga to różne przystanki. Urodziłem się w Wilnie, mieszkałem w Święcianach, Lidzie, Nowojelni i Nowogródku. Potem był Lublin, Łódź, Kraków, znowu Łódź, Krzyże na Mazurach, Warszawa, znowu Kraków, Niedźwiedzi Róg, Nowy Jork, no a teraz Maćkowa Ruda…

  

– Wspomniał pan, że urodził się w Wilnie. Kiedy to było?

  

– W czasach wielkiego kryzysu.

  

– Czyli przed 1928 rokiem. I jest pan profesor, jak to się kiedyś mówiło, zza Bugu.

  

– Mam 77 lat, „dwie siekierki”. A co do pochodzenia, to jestem autentycznym „chamem zza Buga”. Co więcej, do dziś obywatelem Wielkiego Księstwa Litewskiego. Moja wędrówka ze wschodu na zachód, to wynik dziejowych burz. Nasz kraj był poddawany historycznym gwałtom bez naszej woli, a każde pokolenie szło na zachód…

  

– W którym momencie ta wędrówka stała się wędrówką artysty, inaczej mówiąc, kiedy zdecydował się pan profesor zostać artystą plastykiem?

  

– Już przed szkołą bardzo lubiłem rysować. W Święcianach moja mama czytała mi „Don Kichota” Cervantesa, a ja zacząłem rysować wiatraki i Don Kichota walczącego z nimi. Ponadto lubiłem majsterkować, porządkować wszystko wokół, organizować przestrzeń. Wychowałem się w bliskim kontakcie z przyrodą. Urodziłem się co prawda w Wilnie, ale większość czasu spędzałem na wileńskiej prowincji. Mój ojciec budował linie telefoniczne Wileńskiej Dyrekcji Poczt i Telegrafów. Przez cały sezon budowlany bywałem z nim w różnych „dziurach”, wędrowaliśmy furmanką, mieszkaliśmy w namiocie, a pejzaże i raczej uroda tych miejsc głęboko zapadły mi w pamięć. Strony były biedne, ale architektura była prosta i piękna. Rysować zawsze lubiłem. W szkole robiłem gazetki ścienne i obrazki okolicznościowe. W przeddzień wybuchu wojny w Lidzie wisiały moje plakaty „przeciwlotnicze”. A potem, w 1939 roku, przyszła władza radziecka. Utalentowani mieli służyć propagandzie. W białoruskiej szkole średniej powstało kółko artystyczne. Dostałem do rąk po raz pierwszy farby olejne. Malowaliśmy ogromny portret marszałka Woroszyłowa na koniu, mnie przypadło malowanie kopyt.

  

– Nie ma w tym nic uwłaczającego, uczniowie Rubensa szczycili się tym, że malują „u niego” końskie zady i kopyta. A te kopyta pojawiły się później w życiu pana profesora w inny sposób…

  

– Tak, kopyta koni arabskich pojawiły się w moim życiu pół wieku później… Wrócę jednak do mojej drogi. W czasie wojny bardzo różnie układały się losy moje i mojej rodziny. Nie chcę mówić szczegółach martyrologicznych, smutnych sprawach. Trudny wojenny los był udziałem wielu Polaków. Po wojnie trafiłem jako repatriant do Lublina, jechaliśmy tam pociągiem z Nowogródka około miesiąca. A stamtąd pojechałem na dachu pociągu do Łodzi, gdzie zapisałem się po kursie kwalifikacyjnym na wydział humanistyczny nowo utworzonego uniwersytetu. Zacząłem studiować historię sztuki i kultury. Wykładali: Gostkowski, Wallis, Zieliński, pamiętam Ingardena. Wkrótce, kiedy utworzono w Łodzi Wyższą Szkołę Sztuk Plastycznych, podjąłem decyzję studiowania jednocześnie na dwóch uczelniach i zdałem egzaminy do szkoły artystycznej. Przyjęto mnie, dostałem legitymację z numerem 15. Przez jeden semestr próbowałem ciągnąć obie uczelnie, ale było to za trudne. Postanowiłem rzucić uniwersytet i skoncentrować się na sztuce. Kreacja własna bardziej mnie pociągała niż interpretowanie czyjejś sztuki. Poznałem wtedy Władysława Strzemińskiego. On pochodził z Mińska, tak jak mój ojciec. Jego babcia była ze Strumiłłów. Do carskiej szkoły kadetów poszedł z moim stryjem Karolem. Zgadzaliśmy się pod wieloma względami. Dobrze nam się współpracowało. To nie była relacja student – profesor, ale współpraca pomiędzy dwoma zaprzyjaźnionymi ludźmi. Pracowaliśmy razem w latach 1945–1947. Po dwóch latach na uczelni zlikwidowano malarstwo. Kraj socjalistyczny żądał sztuki wspierającej przemysł. W szkole pozostało projektowanie tkanin, wzornictwo i grafika. Mnie to nie interesowało, postanowiłem przenieść się na malarstwo „czyste” do Krakowa.

  

– A w Krakowie spotkał pan innego suwalczanina – Andrzeja Wajdę.

  

– Tak, spotkałem tam Wajdę. On był w innej pracowni, ale spotykaliśmy się. Wiele nas łączyło, a to przekładało się na aktywność studencką i społeczną. Powstała nieformalna grupa samokształceniowa, w której działali najaktywniejsi, a mówiąc nieskromnie, najzdolniejsi. Byli tam: Jan Tarasin, Walerian Borowczyk, Andrzej Wajda, Andrzej Wróblewski i ja.

  

– Po skończeniu studiów…

  

– Zostałem asystentem profesora Eugeniusza Eibischa. Pracowało się w trudnych warunkach, były to lata 1950–1951. Miałem wielu ciekawych uczniów. Prowadziłem zajęcia z rysunku. Uczyłem m.in. Sławomira Mrożka. Wielu moich studentów zostało profesorami, a nawet rektorami. Potem przeniosłem się do Łodzi, gdzie nadal byłem pedagogiem. Nawet wysłano mnie z delegacją do Moskwy w celu zapoznania się z metodami i poziomem artystycznego szkolnictwa radzieckiego. Był rok 1953, śmierć Stalina. Miałem okazję widzieć go w sali kolumnowej, jak sobie leżał w trumnie. I Berię, Mołotowa, Malenkowa, Kaganowicza – sam miód imperium na warcie przy katafalku wodza. W cichości ducha cieszyłem się z tej śmierci. Miałem swoje rachunki z nieboszczykiem.

  

– Po powrocie z Moskwy wrócił pan profesor na uczelnię.

  

– Po powrocie z Moskwy dostałem propozycję objęcia pracowni rysunku w Sopocie, ale zrezygnowałem z pracy w szkolnictwie. Wyjechałem na Mazury, do Krzyży, i zamieszkałem w puszczańskiej głuszy.

  

– Krzyże przyciągały różnych ludzi, pan zjawił się tam wiosną 1953 roku.

  

– Rzeczywiście, w różnym czasie przyjeżdżali tam różni ludzie: Borejsza, Gałczyński, Modzelewski, Fedecki, Putrament, członkowie STS-u – Pietrzak, Lipińska, Osiecka, Rakowski, Jarecki, Markuszewski, stary i młody Newerly. Kiedy „ogłoszono” październik, napisał do mnie list ówczesny minister kultury Motyka z propozycją powrotu do Warszawy. Zapraszał jednocześnie Wajdę i Borowczyka. Dał nam po małym mieszkanku na Starówce. Spędziłem tam dwadzieścia kilka lat, pracując  i wyjeżdżając  w różne  strony  świata.

   

 

 

Przygotowywałem wystawy, ekspozycje pawilonów, scenografie teatralne. Byłem ciekawy świata. Kiedy ktoś nie chciał jechać do ogarniętego wojną Wietnamu, bo się bał złapać amebę lub dostać odłamkiem, to ja jechałem. Miałem okazję pracować z różnymi ludźmi w wielu krajach. W wolnych chwilach, pomiędzy tymi, za przeproszeniem, chałturami, robiłem prace do szuflady. Choć prawdę powiedziawszy, to takich strasznych chałtur nie robiłem, była to dobra sztuka użytkowa. Do szuflady chowałem gwasze i kompozycje poetyckie, których nie chciałem pokazywać publicznie. Okazało się jednak, że to, co robiłem do szuflady, wytrzymało próbę czasu. Kilka lat dojeżdżałem do Krakowa, prowadząc w tamtejszej Akademii Sztuk Pięknych pracownię malarstwa.

  

– Jednak postanowił pan porzucić wielkie miasto i wielki świat dla wiejskiego życia.

  

– Mieszkając w Warszawie, budowałem dom w Niedźwiedzim Rogu nad Śniardwami. Tam przyjechał do mnie po powstaniu nowego województwa suwalskiego, za namową rzeźbiarza Chmielewskiego, wojewoda Złotorzyński z panem Ziółkiem. Zaproponowałem wtedy zorganizowanie pleneru „Sztuka i środowisko”. Klasztor wigierski stał się miejscem spotkań, które były najpoważniejszą imprezą kulturotwórczą województwa suwalskiego na przestrzeni kilkunastu lat, zresztą przy znakomitym udziale BWA (Biura Wystaw Artystycznych) pod dyrekcją Zdzisława Jaroszka. Coroczne kilkudniowe dyskusje nad Wigrami oraz towarzyszące im pokazy i prezentacje artystyczne przyczyniły się w sposób znaczący do uspołecznienia problemów kultury, ochrony krajobrazu i środowiska naturalnego. To było moje robocze spotkanie z Suwalszczyzną.

  

– Kiedy pojawiła się Maćkowa Ruda i pomysł zamieszkania tu na stałe?

  

– Początkowo miałem mieć pracownię w Suwałkach, w budynku przy ulicy Kościuszki 7. Taka była wówczas obietnica władz, ale jej wola się odmieniła. Po tym bolesnym doświadczeniu wyjechałem do Stanów Zjednoczonych. Pomyślałem sobie: zarobię trochę pieniędzy, kupię tu kawałek ziemi, zbuduję dom własny.

  

– Jednak został pan zarażony Suwalszczyzną i planował pan powrót.

  

– Chyba nie można użyć słowa „zarażony”. Od czasów wileńskich i nowogródzkich brakowało mi tamtego krajobrazu i klimatu. Mogłem zamieszkać w wielu innych miejscach. Maćkowa Ruda pojawiła się, jak to często bywa, przypadkowo. Po prostu było miejsce do kupienia, miałem znajomych w okolicy. Od 1985 roku zabrałem się ostro do pracy, wiele rzeczy zrobiłem sam.

  

– Można jednak mówić genius loci tego miejsca, jego magiczności.

  

– Tę magiczność miejsca ukształtowała Czarna Hańcza. Rzeka to początek, od którego zaczyna się każda baśń. To zakole rzeki sprzyjało budowie osad od tysiącleci, przy okazji prac budowlanych czy nawet zwykłych prac ogrodowych można tu natrafić na odłamki narzędzi krzemiennych czy resztki średniowiecznej ceramiki. Tu mieszkał najbogatszy gospodarz we wsi – Jan Jakubowski, przedwojenny sołtys. Posadził modrzewie i lipy, które teraz mają sto lat. Opowiadali miejscowi, że w niedzielę nakładał okulary na nos, wsiadał do bryczuszki z gazetą w ręku i kazał się wieźć parobkowi od Maćkowej piaszczystą drogą do wigierskiego kościoła. Jak się tutaj sprowadzałem, to myślałem, że sobie powędkuję, popoluję, ale inne pasje i zajęcia przysłoniły to marzenie.

  

– Na przykład konie. Kiedy się ta pasja pojawiła?

  

– Konikiem jeździłem w dzieciństwie, a potem z Platerem po parku dworskim w Swojatyczach pod Baranowiczami. Po wojnie, już w „czasach warszawskich” Anka Dębska dała mi pierwszego źrebaka – Strzałkę po angloarabie i klaczy hanowerskiej. Uważam, że życie człowieka jest pełne wtedy, gdy ma się bliski kontakt ze zwierzętami. Jest to konieczne. Bardzo dużo dały mi konie i psy. Na Suwalszczyźnie pierwsze konie rasy arabskiej pojawiły się dzięki mnie.

  

Otwarcie poplenerowej wystawy rzeźby przed domem Profesora w Maćkowej Rudzie (fot. M. Kamiński)

  

– Ale również dzięki panu pojawiła się tutaj moda na posiadanie koni. Wróćmy jednak do pańskich działań na polu artystycznym. Maćkowa Ruda jest kojarzona z plenerem rzeźby w kamieniu „Integrart”.

  

– Rzeźba pojawiła się po nawiązaniu kontaktów Wigierskiego Parku Narodowego z Parkiem Narodowym Müritz w Meklemburgii, przy współpracy nad projektem „Pierścień Sztuki” ( „Kunst Ring”). Potem pojawili się moi znajomi – Alojzy Nawrat z Elżbietą Pietras, którzy przenieśli tu inny projekt, „Integrart”. Udało nam się go realizować przez pięć kolejnych lat.

  

– Szkoda, że z przyczyn finansowych i zbyt małego wsparcia lokalnych władz plener nie odbył się w tym roku.

  

– Rzeczywiście szkoda. Mam jednak nadzieję, że w przyszłym roku plener artystyczny będzie miał miejsce nad Wigrami. W czasach, gdy wielu sądzi, że sztuka jest przeciwieństwem natury, trzeba przypominać, że tak nie jest. Sztuka jest bliska naturze, przyrodzie. Powinniśmy podziękować za tworzywo, jakim jest granit skandynawski, przyniesiony tu przez lodowce. Winniśmy podziękować jej za morenowe wzgórza, za doliny rzek, za jeziora, za soczystą zieleń lasów, mchów i traw, za gościnność nieba i ludzi.

  

– Niech ta wypowiedź będzie pointą naszego spotkania. Dziękuję za rozmowę.

  

– Ja również dziękuję.

  

Rzeźba wykonana przez Andrzeja Strumiłło
podczas warsztatów „Integrart” 2002
(fot. M. Kamiński)

   

indeks tematyczny "WIGRY" home Wigierski PN spis treści następny artykuł

.

.